Kilkukrotnie podczas podróży mogłam doświadczyć rowerowania, tym razem wreszcie udało się rowerować grupowo – nasz host dysponował miejskim, kolarką i rowerem mtb (jeśli dobrze pamiętam) – dla każdego było coś dobrego :) Zabrał nas na wycieczkę kawałek od centrum, by pokazać gdzie żyje Leon, a nie pielgrzymi i turyści. Tam dostąpiłyśmy nauk rytualnego nalewania i picia cydru oraz obserwowałyśmy hiszpańskie popołudnie.
Za dnia zwiedzałyśmy miasteczko, piękną katedrę z niesamowitymi witrażami, imponującą konstrukcyjnie i historycznie. miasteczko skąpane w zachodzącym słońcu do dziś budzi we mnie zachwyt :) Noce przegadaliśmy z Javierem na temat jego rowerowych podróży po świecie oraz nowego biznesu jaki rozkręca – jaskini serów :) Mam szczerą nadzieję, że interes pięknie mu kwitnie, bo to dobry chłopak jest :)
Jednak należy też wspomnieć o mnie zabawnej części wycieczki do Leon – przybyłyśmy tu noc wcześniej niż planowałyśmy, więc poszukałyśmy noclegu wraz z pielgrzymami – skoro i tak wszyscy myślą, że nimi jesteśmy :P Ale nie zrobię tego nigdy więcej – spanie na sali grupowej przypomniało mi koszmary z Bieszczad, gdy w najdalszym kącie sali spał ktoś tak głośno chrapiący, że ani to wstać, ani usnąć, tylko łzy nieszczęścia i bezradności nalewają się do oczu :P W ramach opłaty noclegu rano dostałyśmy śniadanie – chleb z dżemem. No szału nie ma, ale za to widok zza murów był piękny… zza, ponieważ o 22 już wszyscy musieliśmy leżeć w łóżeczkach ;)
Z podróży po półwyspie Iberyjskim nie robiłam niestety notatek, więc opisać mogę jedynie to, co zostało w głowie, a zostało to, co wzbudzało emocje. Im dłużej coś opisuję tym bardziej otwierają się zakamarki pamięci, przypominają kolejne fakty. Ktoś mi wczoraj tłumaczył jak działa ludzka pamięć i dlaczego na starość otwierają się te klapki w mózgu z zapisanymi szczegółowymi danymi… jeśli starości dożyję i ja i świat i Internet to dopiero wtedy jak pięknie będę mogła uzupełnić tego bloga o szczegóły ;) W każdym razie, jak spojrzałam na zdjęcie to przypomniało mi się, jak w Burgos, miasteczku przed Leonem, złapałam jakiś syf w oku, jęczmień to się chyba zwie. Parzyłam okłady z ziółek, i tym samym zaprzestałam malowania oczu. Tak, w podróży też chce się czasem wyglądać jak człowiek, a do czasu wyprawy byłam trochę uzależniona od malowania rzęs. Zawsze miałam wrażenie, że bez tego moje oczy są takie malutkie… Niemniej, w Leonie odłożyłam używanie tuszu. Gdy wróciłam do Polski i spojrzałam w lustro, byłam już tak oswojona ze swoimi nieumalowanymi oczami, że zaniechałam już na stałe tego procederu, uświadamiając sobie po raz kolejny, że wszystko jest w naszej głowie. We wrześniu, po wyprawie, wróciłam silna wewnętrznie, i patrząc w lustro, nawet bez pomalowanych oczu, czułam się po prostu dobrze ze sobą, dobrze i pięknie :) Ale o wędrówce w głąb siebie napiszę więcej gdy dojdę do postu podsumowującego całą wyprawę :) (jeśli tam dojdę ;) )