Czyli wyprawy część dalszy w mieście wina i nocnych imprez. Bordeaux, to tutaj wyśmiano mój akcent, kto jak kto, ale, że to Francuz zrobił… Ten wyjątkowo mówił bardzo zrozumiale po angielsku, ale mimo wszystko! :P
W oczekiwaniu na hosta zaopiekował się nami właściciel kawiarenki, uraczył słodkościami i kakaem w butelce oraz odgonił nachalnych, czarnoskórych emigrantów. Tak bez słowa, bo nic nie znał po angielsku, a my nic po francusku, się nami zaopiekował, do późnej nocy, gdy to nasz host powrócił z medytacji. Następnego dnia wróciłam do niego z dziękczynnym listem, który napisałam po francusku dzięki pomocy couchsurfera :) Bariery? Są tylko w głowie :)
A w mieszkaniu… inny świat. Na pewno nie francuski. To było mieszkanie obywatela świata. Na pewno :) Chłopak był z wykształcenia konstruktorem, pracował na kontrakcie 2 lata w Nowej Zelandii, powrócił z niej bez garnituru, ale z nową pasją tworzenia nietypowej obudowy sprzętu nagłaśniającego, zamiłowaniem do yogi i duchowości. Raczej już dróg nie zbuduje ;)
Nocne zwiedzanie Bordeaux zawsze na propsie! :) Spacerujemy, natrafiamy na rozstawionych ludzi, tańczących w parach coś na kształt swinga, mega atmosfera, radość, aż chciałoby się złapać jakiegoś przechodnia i wciągnąć do tańca – taki minus bycia kobietom – bez prowadzącego partnera lipa :P