To post, do którego na pewno będę chciała wrócić, więc napiszę tylko haseł kilka.
Nasz host – Joaquin – spontanicznie nasz zaprosił, byłyśmy pierwszymi jego couchsurferami, był przerażony i co chwilę dostawał smsy od znajomych czy jeszcze żyje, czy może już go porąbałyśmy na ćwiartki :P (Ci południowcy, coś mają z psychą :P). Joaquin – kolejny przykład, który odmienia swoje życie po wyjściu z długoletniego (12!!) związku. Roweruje, ćwiczy, uczy się zawzięcie angielskiego – bery bery macz! :D Nie wiele pamiętam ze zwiedzania, bo cały dzień skupiłam się na rozmowach z naszym hostem. Niby Hiszpan, a to ja wygrywam opalenizną ;) Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy :)
A co robiłyśmy w oczekiwaniu na naszego hosta… kolejny tysiaczek :D (kto nie ma szczęścia w kartach… wciąż czekam na spełnienie przepowiedni, by przegrane ciastka nie poszły na marne :D) Podziwiamy uliczne flamenco… ale po tym co widziałam w Sevilli już chyba żadne inne nie zrobi na mnie wrażenia…